Powrót do strony głównej Aktualności
Shanties 2000 ArchiwumNowsza notkaStarsza notka

Mam napisać relację z festiwalu. Będzie to trudne bo powinnam napisać w miarę obiektywnie i rzeczowo. Mogłabym zacząć od przypomnienia poszczególnych koncertów i krótkiej ich charakterystyki, ale to można poczytać już u Maćka Ślusarczyka. Postaram się więc ogólnie opisać moje i moich znajomych opinie o festiwalu.

Kiedy się odbył i czego dotyczył ;-) doskonale wiecie, mam nadzieję, że znacie również - choćby wyrywkowo - jego historię. Odkąd pamiętam - a więc od 9 lat - festiwal jest dla mnie imprezą kuluarową, towarzyską, którą umilają koncerty poszczególnych wykonawców. Tak też było i w tym roku. Na dobrą sprawę równą część czasu poświęciłam na spotkania towarzyskie i pogaduszki, jak i na rzetelne słuchanie koncertów (stąd moja obawa, że relacja ta nie będzie zbyt obiektywna).

Chyba najprościej będzie mi wypunktować pewne myśli dotyczące festiwalu, zacznę od tego co zdecydowanie w tym roku się udało:

  1. Poziom debiutujących zespołów był naprawdę bardzo wysoki i na dobrą sprawę zahaczał o większość rodzajów "szanty". Może tylko trochę żal, że nie ma następców dla szantowych balladziarzy, że nikt nie idzie w ślady Poręby czy Sikora... Niemniej był i nurt irlandzki (zespół Boreash) i pieśni o morzu podane na ostro (Orkiestra Samanta) i tradycyjnych "pięciu chłopa i szanta" (Banana Boat - zdobywcy nagrody głównej za debiuty). Był nawet nurt folkowo-szantowo-westernowy (Fair Lady) i nasze rodzime szuwary mazurskie (Szantaż).

    Wspólny występ wszystkich debiutantów zakończył część konkursową festiwalu (fot. B. Ciszewska)

  2. Zespoły zagraniczne... Tak, wiem, spotkałam się już z wieloma za i wieloma przeciw... Były trzy zespoły, angielski "Capstan Full Strenght", norweski "Risor Shanties Choir" i znany już publiczności francuski "Long John Silver". Jedno można stwierdzić niezbicie - prezentowali oba główne nurty wykonywania pieśni morza. Zarówno Norwegowie, jak i Anglicy śpiewali szantę klasyczną, bez żadnych wariacji i udoskonaleń. Pieśń pracy, taka jak za dawnych lat. Publiczność przyjęła ich świetnie, niemniej po festiwalu słyszałam dużo głosów na "nie". W Polsce klasyczna szanta pracy odchodzi w zapomnienie i nie chcę tu spierać się z gustami publiczności, ale jednak czasami może nie byłoby źle przypomnieć sobie, skąd tak naprawdę wywodzą się nasze korzenie. Drugi nurt, czyli szanta "moderne" na rockowo, folkowo, metalowo, to z kolei wykonawcy z Francji. Są ostrzy, z wykopem i rozbawiali publiczność do upadłego. Jednym słowem dla każdego coś miłego... No może dla prawie każdego.
  3. Dla kogoś kto najbardziej na świecie kocha ballady w wykonaniu Jurka Porębskiego albo Rysia Muzaja, festiwal również przypominał raj na ziemi. Większość koncertów była "usiana" ich krótkimi wejściami i wspomnieniami z najpiękniejszych ballad. Było tego naprawdę sporo i naprawdę pięknie.
  4. Dla takich jak ja fanatyków kuluarów, festiwal - jak zwykle zresztą - był jednym ze wspanialszych miejsc na ziemi. Siedziało się i gadało w szatni, na schodach (w moim przypadku jeszcze za sceną, ale ta rozrywka nie jest dla wszystkich ;->>>), jak również w tawernach festiwalowych, gdzie na równych prawach bawili się wykonawcy, organizatorzy i publika i gdzie się śpiewało i grało z takimi sławami, jak Józek Kaniecki (Smugglers), Piotr Zadrożny (KFS), ale także z młodymi wykonawcami i gośćmi zagranicznymi (Stara Kuźnia, Orkiestra Samanta, Capstan Full Strenght, Long John Silver).

Pewnie można by jeszcze wiele dobrego powiedzieć, ale uściślając mam wrażenie, że udało się organizatorom spełnić jeden - podstawowy moim zdaniem - warunek. Tak naprawdę, każdy z nas mógł znaleźć tam coś dla siebie, coś co kocha najbardziej.

Oczywiście relacja nie byłaby relacją, a festiwal nie byłby festiwalem, gdybym nie powiedziała o tegorocznych wpadkach, wadach i niedociągnięciach... A niestety trochę się ich zebrało. Zacznijmy więc i tę smutną konieczność...

  1. Akustyka - zdecydowanie w tym roku to największy minus wszystkich koncertów. Zarówno w Koronie, jak i w Rotundzie, nagłośnienie było fatalne. Było zdecydowanie za głośno, jeden wielki huk i szum. Głosy wykonawców ledwo słyszalne, przez co ciężko było rozróżnić słowa. Oczywiście gdy grają stare wygi to nie problem, ale przy zespołach debiutanckich to duża szkoda... Tak finezyjne instrumenty jak skrzypce czy koncertiny tonęły w huku. Najbardziej mi żal debiutantów, zespoły takie jak Ryczące Dwudziestki, Zejman czy Stare Dzwony sobie poradzą, obronią się własną ustaloną od lat marką, ale dla "dzieci", które w tym roku debiutowały to poważny problem. Jak tu pokazać się od najlepszej strony, gdy nagłośnienie robi wszystko aby ich zabić? Eh, szkoda gadać... Mam tylko nadzieję, że organizatorzy, którzy doskonale zdają sobie z tego sprawę wezmą to sobie do serca i w przyszłym roku...
  2. Drugi minus to poziom wykonawców, tych od lat już znanych i uznanych. Fakt, było parę - dosłownie parę - nowych rzeczy, ale niestety głównie były to kawałki "odgrzewane". Ja rozumiem, że publiczność będzie i tak chciała "Marco Polo" czy "Keję", niemniej byłoby miło posłuchać również jakichś nowych utworów naszych ulubieńców. A tu jak na lekarstwo. Ciągle to samo, znane już na wylot... Czyżby poza nowymi zespołami, które mogą nam coś zaoferować, stare się już wypaliły?
  3. Sobota... No niestety, na koncercie wieczornym był taki tłum, że aby przejść za scenę należało biegać dookoła Korony. Cieszy ogromna popularność koncertu, zwłaszcza że był to koncert "tradycyjny", niemniej czy organizatorom nie przyszło do głowy przeliczyć ilość sprzedawanych biletów? W środku można było się udusić, a o spokojnym przejściu przez halę nie było nawet co marzyć.
  4. Tawerna uruchomiona na czas festiwalu również dała się we znaki. Całkiem - jak sądzę - przypadkowo (sic!) odbywała się tam w sobotę impreza zamknięta - wesele... I gdzież mieli się podziać biedni żeglarze? Znaleźli sobie miejsce na górze knajpy, okupując również cały korytarz i drzwi wejściowe, ale chyba nie o to chodziło? Z kompetentnych źródeł wiem, że to wina właściciela knajpy, który nie był uprzejmy powiadomić o owym weselu nikogo z organizatorów... I my temu człowiekowi zapewniliśmy taki dochód z piwa, eeeh!
  5. Kolejna obserwacja dotyczy niestety nie tylko tego festiwalu. Publiczność narzeka na komercjalizację takich imprez. Komercjalizacja to słowo klucz, które nie mam pojęcia co naprawdę w sobie zawiera... Może to, że wykonawcy, którzy zawodowo śpiewają dostają za to pieniądze? (sic!) Moim zdaniem, to co wpływa na takie, a nie inne opinie miłośników szanty, to fakt, że od dłuższego czasu naszych zespołów nie interesuje wspólna zabawa... Nie ma tylu imprez kuluarowych co kiedyś, nie ma wspólnego siedzenia do rana, gadania, pisania, słuchania się nawzajem. Może zresztą dlatego nie ma nowych utworów? Całe szczęście, że młodzież nie bierze przykładu z dinozaurów i jednak integruje się ze sobą i przy okazji z publicznością. Wygląda na to, że bawi ich śpiewanie i to na koncertach, i to po nocy, a nie tylko odbębnianie kolejnych utworów na scenie. Żal. Zwłaszcza w tym roku bardzo mnie to uderzyło. W porównaniu z zespołami zagranicznymi, które śpiewają cały czas (nawet przy obiedzie :))) i które się tym cieszą, zespoły polskie wypadają smutno. Żadnej radości z przebywania razem, z faktu że po raz 19. spotykają się w Krakowie, z tego że tyle młodzieży lgnie do tego ruchu (zarówno tej młodzieży na scenie, jak i tej pod sceną). Są oczywiście wyjątki (choćby te wspomniane już przeze mnie) ale jednak ogólna tendencja mnie zastanawia... Czyżby robili coś co ich nie cieszy?

No tak, relacja pewnie niezbyt optymistycznie zabrzmiała w waszych uszach... Ale proszę się nie martwić. Festiwal tak naprawdę uraczył nas czterema miłymi dniami, spędzonymi w gronie dawno nie widzianych przyjaciół. Uraczył paroma nowymi zespołami, na które będziemy czekać cały rok i paroma piosenkami, które być może za 10 lat przez mojego następcę zostaną potraktowane jak wyślizgana Keja... :))) Wszystko się kręci i biegnie do przodu, a z tak zapalonymi do tematu młodymi ludźmi (o ja stara, myślałby kto ;->>>), których obserwowałam na festiwalu może być tylko lepiej. Poza tym jest to chyba impreza o wielkiej randze skoro komuś chciało się uskuteczniać fałszywy alarm bombowy... Może więc nasz festiwal jednak jest bombowy?

(Żarty żartami, a jakbym dłubka dopadła to... hehehehe)

W każdym razie powoli Kraków odreagowuje Shanties 2000 i organizatorzy przygotowują się do mającego nastąpić za rok dwudziestolecia festiwalu. Czytają pochlebne i niepochlebne opinie, dzięki którym - mam nadzieję - przyszły festiwal będzie o całe niebo lepszy! I tym optymistycznym... blah blah.

oshin, tym razem bardzo poważna

autor #DorotaNatalia Bugla (super tajny szpieg ;-)), 02.03.2000 r.