Powrót do strony głównej Aktualności
Szanty we Wrocławiu - XVI edycja - już po...;-) ArchiwumNowsza notkaStarsza notka
W tym roku festiwal odbywał się w nowym miejscu. Wprawdzie parę metrów od ubiegłorocznych lokalizacji, ale jednak było to miejsce dla nas nowe. Hala IASE, tuż obok Wytwórni Filmów Fabularnych – niestety jest miejscem mniej "klimatycznym" niż WFW. Być może przyczyniło się do tego wrażenia "świeże" wyposażenie i wystrój wnętrz, przywodzący na myśl raczej basen miejski (określenie zapożyczyłam z tłumu publiczności) – niż halę koncertową. Podczas gdy w Wytwórni panowały swojskie, zaciemnione i "pokryte patyną czasu":-) klimaty – w hali IASE niepodzielnie panowały jasności, czystości, błękity i płytki ceramiczne (stąd to wrażenie "basenowe"). Być może taka kolorystyka przywodziła bardziej na myśl wodę (a to w prostej linii wiodło do żeglarzy i szant:-) niż pomroczność WFW – ale wszyscy jednogłośnie żałowali, że przemysł filmowy zatryumfował w tym roku nad szantami, zmuszając organizatorów do zmiany miejsca. Drugim minusem hali IASE była kiepska akustyka sali, co odbiło się negatywnie na wielu występach. Mimo wszystko nie przeszkodziło nam to w świetnej zabawie do późnych godzin nocnych (kiedy to wrażenie "basenu" znikało zupełnie ;-).

Pozostałe imprezy – czyli przesłuchania konkursowe w niedzielę, a także "okołofestiwalowe" spotkania muzyczno-tawerniane odbywały się tradycyjnie w Tawernie na Wybrzeżu Wyspiańskiego oraz w nowym klubie muzycznym "Łykend" na ul. Podwale (nie zabrakło także odwiedzin w Gawrze:-). Towarzystwo w postaci publiki przemieszczało się pomiędzy tymi lokalami własnym transportem, albo taksówkami, chociaż odległości nie były aż tak straszne – a ci bardziej odporni na śnieg i przymrozek mogli odbywać do woli spacery podziwiając przy okazji "Wrocław Nocą".

Jeśli chodzi o główną lokalizację festiwalu, czyli halę IASE – pomijając minusy wynikające z architektury budynku - cała organizacja imprezy była wg mnie lepsza niż rok temu. Organizatorzy zadbali o ochronę (przepisowo oczywiście – ale panowie z ochrony byli bardzo sympatyczni i uczynni, nawet na służbie :-), o gastronomię, której ceny nie były nawet zbyt drastyczne, podobnie jak ceny biletów i karnetów – co jest sprawą niebagatelną dla przeciętnych wypijaczy piwa i wyjadaczy chleba, oraz o sprawną organizację "zaplecza" dla zespołów i zaproszonych gości.

Zajmijmy się jednak tym, co było najważniejsze – czyli samymi koncertami. Sam festiwal trwał od 4 do 6 marca (piątek/sobota/niedziela) – chociaż poprzedzały go już od początku tygodnia inne koncerty – np. koncert promocyjny płyty Sąsiadów. Redakcja dotarła w każdym bądź razie na miejsce w piątek. W hali grali już właśnie wspomniani powyżej Sąsiedzi. Jak zwykle udało im się rozkręcić publiczność – chociaż na widowni nie było dzikich tłumów, a i przed sceną też niewiele osób odważyło się wykazać choreograficznie. Ale to już specyfika piątków festiwalowych – od zawsze wiadomo, że najwięcej ludzi przychodzi na koncerty sobotnie.
Głównodowodzącym sceny był tego dnia Mirosław Kowalewski - Kowal (z zespołu Zejman&Garkumpel). Nie bez kozery, bo piątek był dniem poswieconym XX-leciu, jakie świętował zespół Zejman&Garkumpel. Z wrodzoną swadą zapowiadał kolejne zespoły wstępujące na scenę i mierzące się z niezbyt rozbawioną publicznością (na szczęście z każdym występem kolejnej ekipy było coraz lepiej w tej kwestii :-). Na scenie zjawiła się Róża Wiatrów. Tu trzeba zaznaczyć – zwłaszcza po mojej poprzedniej krytyce ich nowego składu i układu wokalnego) – że mając za sobą już o dwa koncerty więcej od czasów mojej krytycznej relacji z łódzkiego Zapiecka, trzy tygodnie temu, udało im się zlikwidować nietrafiony nadmiar skrzypiec w linii melodycznej, a wokale próbują "dostroić" nadal, aczkolwiek jest już trochę lepiej. Nadal się czepiam wymiany wokali w niektórych utworach (Wypłosz vs. Johno:-) – i brawo dla starań, jakie uskuteczniał Johno, żeby było mniej "harcerskich" efektów w jego wokalu, które kazał sobie dokładnie wytłumaczyć ("Ja wiem co to znaczy, ale nie wiem, co ty wiesz, że to znaczy – i czy wiemy to samo?"). Pojętny to człowiek bardzo, więc problemów z tłumaczeniem nie było w obie strony, o co nam chodziło (łącznie z charakterystyką uciskową gryfu gitary basowej :-) Miło, że ktoś uważa taką krytykę za konstruktywną (tu kłaniam się z poszanowaniem Maupie - szczecińskiemu rezydentowi #zagle - za mozolne wbijanie mi od wielu lat do głowy pojęć harcerskości i specyficznego rodzaju "bicia gitarowego" w szantach...;-) Jak widać – skutkuje!).

Z zaplecza, chwilę potem, wywabiły mnie dziwne odgłosy dobiegające ze sceny. Niezidentyfikowane poświstywania, huki i coś w stylu: "Uuuu...aaa...uaaa..." – wykonywane unisono. Podejrzana sprawa – w sam raz dla reportera :-) Okazało się, że na scenie tkwi Atlantyda, ze Sławomirem Klupsiem – i dostraja się do potrzeb hali IASE.
Zauważalnym elementem muzycznym w czasie występu Atlantydy była "w-sam-razność" skrzypiec na tle innych instrumentów. Ani za dużo – ani za mało. Dokładnie w sam raz. Takie wyczucie aranżacji przydałoby się też nierzadko innym zespołom (pomijając Les Dieses, o których w dalszej części:-)

Po Atlantydzie wystąpił (cytuję): "Zespół zaprawiony w bojach! Jasiu and his boys!". W wolnym tłumaczeniu "na nasze": EKT Gdynia. Tutaj – "dzięki" perkusji - wyraźnie unaoczniła się – a raczej unauszniła – kiepska akustyka sali. Zrobił się spory hałas, niczym dudnienie ze studni – kiedy perkusja wychodziła na prowadzenie instrumentalnie, gubiły się całkowicie wokale i pozostało podziwiać jedynie wizualnie muzyków :-) Na szczęście przez perkusję i dudniący pogłos sali (a może i także powodem tego był przegrany bój akustyka z konsolą?...) przebijały się dźwięki gitary K. Kowalewskiego (ach...;-)
EKT jak zwykle zaserwowało nam wiązankę pieśni geograficzno-filozoficznych, rozgrzewając publiczność, która wpadła już w istną euforię słysząc pierwsze dźwięki "Morze, moje morze". Nie mogło zabraknąć tego dnia na scenie również solenizantów – czyli Zejmana&Garkumpla.

W dalszej kolejności na scenie pojawił się Andrzej Korycki z Dominiką Żukowską (reminiscencje DNA). Duet śpiewający od jakiegoś czasu wspólnie nie tylko szanty, ale też utwory z nurtu piosenki poetyckiej, czy "zza wschodniej granicy". Kwestią gustu pozostaje to, czy podoba się to połączenie wokalne, czy nie. Ze swojej strony powiem tyle, że było czysto technicznie, znane utwory były dla mnie sentymentalne – więc to wrażenie (wspomnienie?:) nakładało się na odbiór w nowym wykonaniu w dużym stopniu. Jednakże osobiście nie jestem wielbicielką tak wokali, jak ten, który posiada Dominika. Za wysoko jak na moje uszy, skojarzenia prostą drogą powerowały do DNA (co jest logiczne w tym wypadku) i do Bra-De-Li. Czyli: teoretycznie czysto i ładnie, "harcersko", ale bez wywołania większych emocji w słuchaczu – jeśli chodzi o mnie. Ale to jedynie ocena subiektywna (szubienice i płonące stosy proszę ustawiać na Piotrkowskiej, w dniach od 10 do 30 marca).
Z ciekawostek tego występu można wymienić chociażby towarzyszenie duetowi przez Szymona Majewskiego (z informacji w kuluarach: autora niektórych z wykonywanych utworów).

Po duecie Korycki-Żukowska – wystąpiło łódzkie Canoe. Jak zwykle sympatycznie, ale za spokojnie niestety. Szczególnie widać było ten dysonans "energetyczny", kiedy po Canoe weszli na scenę Francuzi z zespołu Les Dieses. Zgodnie z zapowiedziami Alexa z Orkiestry Samanty – nie zawiodłam się na tym występie. Bezsprzecznie można uznać, że był to najlepszy zespół tego festiwalu – biorąc pod uwagę zachowanie publiczności, charyzmę sceniczną i samą muzykę. Konkurować z nimi mógł jedynie nasz polski "prodżekt" – czyli zjednoczone siły Ryczących Dwudziestek i zespołu Shannon :-)
Jako, że i Les Dieses i Ro20+Shannon prezentowali zupełnie odmienny charakter muzyki – mozna im przyznać miejsce "ex equo" na tym festiwalu w kategorii "Indywidualność Sceniczna – Idol Publiczności". Minimalnie dalej znaleźli się w tym nieoficjalnym konkursie: Orkiestra Samanta i Banana Boat. Cała reszta – według indywidualnych upodobań publiczności :-)

Ale wróćmy do naszych gości z Francji. Specyficzne brzmienie francuskiej melodii połączone z tekstami (chociaż tutaj rozumienie tekstu śpiewanego pozostawało terra incognita dla większości widowni:-), energią i charyzmą zespołu – dały mieszankę wybuchową. Les Dieses – którzy koncertowali wiosną zeszłego roku we Francji wspólnie z Orkiestrą Samantą - nagrali wraz z tym wrocławskim zespołem płytę pod dwujęzyczną nazwą "L`odysee – Odyseja". Płytę tę, zawierającą utwory i po polsku (w tym nowe utwory Orkiestry Samanty, utrzymane w tradycyjnej konwencji tego zespołu) i po francusku - promowali wspólnie na tegorocznym festiwalu we Wrocławiu. Francuskojęzyczne piosenki przypadły bardzo do gustu publiczności. Powstał nawet spontanicznie Przysceniczny Fanklub Zito Barretta :-), skrzypka z Les Dieses. Nie zdarzyło mi się widzieć wśród naszych muzyków tak "scenicznej" osoby jak ów skrzypek. Ale może jeszcze wszystko przed Polakami...:-) Może się nauczymy czegoś od zachodnich przyjaciół w tej kwestii. Świetna, dopracowana muzyka, niesamowicie oddziałujący na publikę klimat na scenie, bardzo bliski kontakt z widownią (łącznie z bieganiem wśród niej, nie przerywając gry na skrzypcach) – tu prym wodził Zito Barret, na którego wyczyny panowie z ochrony patrzyli z przerażeniem i dość nieufnie, ale dali mu kredyt zaufania, a następnie odetchnęli, kiedy wrócił na scenę...;-) Równie dobrym "szołmenem" – ale w wersji spokojniejszej, acz tak samo wyróżniającej się – był Didier Dubreuil, główny wokalista Les Dieses.
Ogólnie rzecz biorąc ich występ dał niezły zastrzyk energii podczas tego festiwalu, pozostawiając po sobie niesamowite wrażenia i wspomnienia :-)

Po Les Dieses publiczność przejął legendarny zespół wrocławski – Chór Wujów. Wedle zapowiedzi: "Chór Wujów – Reaktywacja". Niestety – tutaj albo byłam zbyt zmęczona na w miarę stabilną ocenę występu, albo faktycznie nie była to rewelacja. Zawiodłam się czekając na tą "legendę", a dostając na dzień dobry (dobry wieczór?) wiązankę utworów w dość hmm... dziwnym, bo słabym technicznie i mało przekonującym wykonaniu. Jeśli ktoś ma inne wrażenia z tego występu – to proszę o informacje :-)

Sobotni maraton koncertowy rozpoczął się po godzinie 16.00 – wspólnym koncertem Les Dieses i Orkiestry Samanty. Koncert w całości promował ich wspólną w/w płytę. Tutaj również akustyka sali (i może też akustycy?) dała się we znaki, gdy perkusista "rozpoczął swoją działalność". Chwilami całkowicie zagłuszany był wokal, co raczej nie wpływało na pozytywny odbiór występu. Ale mimo to – polsko-francuska frakcja muzyczna poradziła sobie nieźle. Trzeba zaznaczyć, że Orkiestra Samanta jest jednym z niewielu zespołów, które rezygnują ze "stacjonarnego" wykonywania utworów i pozwalają sobie na bardziej karkołomne zmiany pozycji własnej na scenie – w czym tutaj przodował Zielak :-) Taka dynamika na scenie w znaczący sposób poprawia kontakt "wykonawca-publiczność" – co nie znaczy, że od razu trzeba tańczyć kankana czy wczuwać się w niejaką J.Lo., ale wystarczy ruszyć się z miejsca chociaż trochę i nie poprzestawać na bluesowym kiwaniu się w tył, przód i na boki. Chyba, że to taki ściśle zaprojektowany "imydż" sceniczny zespołu, no to wtedy... trudno, niech będzie :-)

Ciekawą sprawą był dobór obuwia wśród muzyków Les Dieses. Zarejestrowano m.in.: lakierki (gitarzysta), kowbojki (skrzypek), WOT, czyli Wojskowe Obuwie Taktyczne (zapewne od tego, że do taktu się tupie;-) – w przypadku głównego wokalisty) oraz domowe kapcie (gitarzysta nr 2). Nie udało nam się dowiedzieć skąd taka różnorodność... Niestety. Zaś w temacie wizualizacji koncertowej można sporo powiedzieć też o zespole Shannon – o czym w dalszej części.

Pod koniec koncertu promującego "Odyseję" na scenie nastąpiło alkoholizowanie się szampanem (bezalkoholowym, OCZYWIŚCIE:-), co poprzedzone zostało otwarciem owego napoju przez frontmana Les Dieses i małą partyjką ping-ponga pomiędzy zespołami a publicznością, uskutecznioną za pomocą korka od szampana. Później dowiedziałam się, że co niektórzy na scenie byli okrutnie zawiedzeni, że rzuca się w nich korkiem, zamiast na przykład kwiatami, pieniędzmi, czy chociażby ostatecznie koronkową damską bielizną:-)
Nie udało nam się też skłonić muzyków do braterskich uścisków i ucałowań (wzorem Breżniewa) – nawet wołając głośno razem z cała widownią "Gorzko! Gorzko!". Wypili szampana bez ekscesów. Niestety :-)

Po łączonym koncercie "Les Dieses-Orkiestra Samanta" dano nam chwilę przerwy na złapanie oddechu i pożywienie się przed koncertem nocnym (i te sławetne "buraczki" Barlogowe... Wtajemniczeni wiedzą, co to za ustrojstwo:-). Tu redakcja poleca wyśmienite knysze w okolicach Placu Grunwaldzkiego (koło akademików) – tylko uważajcie przy zamówieniach i nie zamawiajcie "knysz skomplikowanych"! Bierzcie, co dają :-) Smacznego.

Koncert nocny zaczął się niemal zgodnie z planem. Kiedy redakcja dotarła do hali IASE, na scenie szalała właśnie Orkiestra Dni Naszych. Zgodnie z przewidywaniami piątkowymi – nocny sobotni koncert zgromadził kilkaset procent więcej ludzi, niż dzień wcześniej. Połowa z nich bawiła się i tańczyła pod sceną. Po ODN wystąpiło DNA. Po DNA – wspólnie - Ryczące Dwudziestki i Shannon. Tu znów publiczność ruszyła szturmować "podscenium", tym bardziej, że grane utwory w większości bardziej przypominały okołorockowe brzmienia, niż szanty i piosenkę zeglarską. "Whiskey in the jar" kojarzyło się raczej z wersją Metalliki, nie tradycyjnym utworem w oryginale. Nie wyszło to jednak na złe :-) Połączone wokale obu zespołów dają naprawdę specyficzne brzmienie w efekcie końcowym. Chociaż czasami wyglądało to tak, jakby Ro20 zupełnie przypadkiem znaleźli się na scenie, na której akurat gra Shannon :-) Współpraca dwóch tak różnych muzycznie zespołów wybroniła się jednak chociażby utworem "Tri Martolod" (w tłumaczeniu: "Trzej młodzi żeglarze"). Projekt w całości bardzo ciekawy, choć chwilami kontrowersyjny. Ogólnie – coś zupełnie nowego i świeżego na naszej scenie "szantowej", co nie zdarza się często. Można pogratulować. Z każdym kolejnym utworem publiczność coraz bardziej się rozkręcała – szczególnie przy fragmentach instrumentalnych. Oczywiście panowie musieli bisować na wyraźne i hałaśliwe życzenie widowni.

Po tym żywiołowym występie – na scenę wnieśli swoje "stołki barowe" Jurek Porębski i Andrzej Korycki. Towarzyszył im Ryszard Muzaj – bez stołka, oraz Dominika Żukowska – w krzesło wyposażona. Ogólnie było "na siedząco":-) Znane i lubiane utwory, takie jak "Popłynęli koledzy w rejs" i wiele innych – publicznośc odśpiewała wspólnie z muzykami, wzbudzając w nich niejakie rozczulenie swoją znajomością tekstów (to się nazywa Publiczność Dobrze Przygotowana). Konferansjerka między utworami w wykonaniu Porębskiego – jak zwykle wprowadziła wszystkich w klimat kameralnej tawerny, aż można było zapomnieć o tym, że koncert odbywa się w dużej hali. Na bis – pieśń masowego rażenia pt. "Gdzie ta keja" – sentymentalnie :-)

Po "Kei" na scenie pojawiła się Orkiestra Samanta, witana ogólnym entuzjazmem. Stare i nowe utwory – na sali tłok, apogeum dobrej zabawy – typowy wrocławski klimat festiwalu. Na bis sprezentowali nam wyczekiwane od początku "Skrzypki".

Następni na scenie pojawili się panowie w żółto-czarnych uniformach :-) Od razu wiadomo – Banana Boat. Wyrażenie "pojawili się" nie oddaje w całości ich wejścia. Lepiej byłoby napisać: "nadciągnęli wężykiem". Ach, te ruchy ciała:-) Jak zwykle – Banany zaprezentowały wysoki poziom, w czym nie przeszkodziła im nawet felerna akustyka. Stopień zaawansowania choreografii plasuje ten zespół, głównie dzięki Maćkowi Jędrzejce, na pierwszy miejscu w kategorii "Wymyślność Akrobacyjna". Banana Boat mają swoich wielbicieli w każdym miejscu, nic więc dziwnego, że i we Wrocławiu pojawił się cały fanklub :-) Z tęsknoty za rodzinnymi stronami odśpiewali "Na starej hucie Beldon", przygotowane swego czasu na 20-lecie Ryczących Dwudziestek, na podstawie utworu "Weldon". Nie zabrakło też "The lion sleeps tonight".

Później nadeszła kolej na Perły i Łotry. Występ rozpoczął "John Kanaka", wykonany radośnie i z zacięciem godnym Pereł (i Łotrów również). Po Perłach – jako ostatni z zespołów – wystąpili Mechanicy Szanty. Wszyscy fantastycznie się bawili, chociaż sala się lekko przerzedziła (część publiczności wybrała się albo do "Łykendu", przezornie zajmować miejsca i słuchać już grających tam zespołów, albo do własnych, lub nie własnych:-) łóżek, bo i godzina była późna i zmęczonym można było być zasłużenie po takiej imprezie). Śpiewaliśmy razem z Mechanikami do upadłego, wdzięczni niezmiernie za wykonanie przez nich "Bitwy", której długo nie można było od nich wydobyć na scenie wrocławskiej.

Kiedy już z upadłych powstaliśmy, przemieściliśmy się szybko do klubu muzycznego "Łykend". Tłok w środku był niepomierny, ale na szczęście można było zarekwirować każdy kawałek podłogi, a przy okazji spotkać dawno nie widzianych znajomych :-) Na miniaturowej scenie grało właśnie DNA (wcześniej ponoć wystąpili Sąsiedzi), później Banana Boat. Banany wprowadziły świetny klimat, wciągając wszystkich do zabawy, a w czasie ich wykonania "Englishman in New York" nie było nikogo, kto by nie śpiewał głośno wraz z nimi. "Banany dla mas" zaiste. Żeby nie pisać o opium :-)

Impreza przeciągnęła się do godzin porannych w niedzielę, która była dniem zmagań konkursowych i koncertu finałowego...

O czym napiszemy już niedługo :-)

autor Joanna Krakowiecka (Jayin) (Naczelna Służba ds. Aktualności, Koncertów, Śpiewnika i Całej Reszty), 09.03.2005 r.