tytułem wstępu: Nie chodzi mi o wspominki typu "jak to drzewiej bywało" (kto by chciał to czytać?) ale o wyrażenie opinii na temat ruchu szantowego w Trójmieście. A raczej tego, co z niego zostało. Mam nadzieję, że tekst będzie raczej budził sumienia niż uczucie złości. Wiem, że jest w nim wiele niepopularnych opinii i uwag. Myślę jednak, że tym lepiej. Wydaje mi się, że jeśli szanty.art.pl są serwisem dla miłośników piosenki żeglarskiej, a nie stroną reklamową, to można sobie pozwolić na zamieszczenie tekstu, który nie głaszcze nikogo po głowie. Zwłaszcza, że są to wyłącznie prywatne opinie autora, czyli moje.
„Szanty” w Trójmieście?
Lektura, całkiem zachęcającego zresztą, "tekstu reklamowego" Karczmy Rybnej w Sopocie autorstwa Grzesia GooRoo Tyszkiewicza natchnęła mnie do przemyśleń na temat trójmiejskiego życia "szantowego". Cel umieszczenia ostatniego słowa w cudzysłowiu pozwolę sobie wyjaśnić w dalszej części, choć domyślać się można już teraz :-)
Najpierw jednak coś na temat owego klimatu do "szantogrania". Ponieważ pieśni morza, znad morza, no i te z dala od morza, a jednak o wietrze i wodzie traktujące, są mi bliskie już od podstawówki, zawsze znajdując się w nowym otoczeniu staram się poznać światek szantowy. Wizja kwitnącego życia szantowego utwierdziła zresztą moją decyzję o podjęciu studiów w Gdańsku.
Tradycje żeglarskiego grania w Trójmieście są stare, prawie jak samo Trójmiasto. Miejsca z "klimatem" zmieniały się i zmieniają niemal co roku, wędrując od Gdyni do Gdańska, od żeglarskich przystani po studenckie kluby. Pamiętam jeszcze, choć raczej z opowiadań niż z autopsji, koncerty i warsztaty szantowe w Górkach Zachodnich. Coroczne objazdowe "Post Shanties" robione przez Siurawę w Żaku i późnej w Teatrze Miejskim w Gdyni były w pierwszej dekadzie lat dziewięćdziesiątych jedyną szansą dla skromnej studenckiej kieszeni na liźnięcie klimatu odległej i przez to obrosłej legendą krakowskiej imprezy. Obecność na scenie Starych Dzwonów, Czterech Refów i zagranicznych gości zaproszonych dzięki znajomościom Siurawskiego powodowała, że w zamkniętych przestrzeniach tchnęło słoną wodą i skrzypieniem lin w starych drewnianych blokach. Do tego Festiwal Pieśni Morskiej w Gdyni z niezapomnianym Inge "Papą Smurfem" Wijk'em. To wszystko jest już jednak historią.
Od kilku lat trwa swoisty "konkurs" rozpisany nieformalnie między trójmiejskimi knajpami, u kogo panuje najlepsza atmosfera do szanto-celtyckiego grania. Pierwotnie, poza tradycyjnymi miejscami, pojawiły się puby z fantazyjnymi i wiele obiecującymi przedrostkami typu "Irish" czy "Celtic". Szybko jednak wyszło, że właściciele nie bardzo orientują się w temacie i poza kuturowo stylizowanym wystrojem i Guiness'em z kega, wyjątkowo, z rzadka usłyszeć tam można coś „z epoki”. Dobrze rozwijały się w oczekiwanym kierunku kluby takie jak Wielki Błękit, Kontrast czy Infinium (to ostatnie od czasu do czasu) zamieniając się na pozycji lidera najlepszego klimatu szantowego w "3mieście". Jeśli coś opuściłem to zainteresowanych przepraszam. Wydaje się więc, że Karczma Rybna to kolejny tego typu lokal – tanie, ale dobre piwo, trochę jedzenia, plaża i morze, ci sami artyści, te same twarze klientów. Pozornie wszystko na swoim miejscu, a jednak ...
No właśnie. Chyba pora wytłumaczyć się z wcześniejszego zamknięcia przymiotnika szantowy w klamry cudzysłowia. To bolesne, ale pomimo tak sprzyjających warunków to, co dzieje się w Trójmiejskim życiu szantowym trudno mi nazwać rozwojem. Zniknęła gdzieś odkrywcza twórczość Packeta - późniejszych lecz wczesnych Smugglersów, czy Krewnych i Znajomych Królika. Rzadko pojawiają się na koncertach zespoły klasy Cztery Refy i przyjaciele wykonujące szanty klasyczne. Dominuje coś, co można by określić jako szantową konsumpcję. Artyści, tacy jak GooRoo, Jurkiel, Jasiu i inni wolą gitarowo-piwne pogrywanie w knajpach. Ich „wiernym” słuchaczom po paru piwach wydaje się, że dorównują artystom poziomem śpiewu. I choć o wspólne śpiewanie przecież chodzi, to jednak żal czasem, że tak potrafi to wyglądać:
- „Dajwaj jakąś szantę!!! – krzyczy jeden z klientów.
- „Tak, tak! „Gdzie ta keja” – drze się ktoś z innego rogu.
- „Keja! Keja!!!” – wtórują obydwu koledzy...
I tak jeden z bardziej nostalgicznych utworów Jurka Porębskiego urasta do pozycji sztandarowej polskiej szanty (sic!). Chociaż wiem, że definicja, a raczej potoczne rozumienie pojęcia szanta, zmieniła się znacznie, to jednak coś kłuje w serce i budzi się mały bunt.
Nie. Nie jestem ortodoksem-fundamentalistą. Lubię nowe, ciekawe aranżacje, trafione i dowcipne piosenki z nurtu szuwarowo-bagiennego, autorską twórczość Poręby, Muzaja i Koryckiego, a nawet dobrego folk-rocka. Pamiętam i z przyjemnością wracam do kasety Sugglersów "Nagroda publiczności". To było świeże, nowatorskie, po prostu ciekawe.
No, ale wystarczy. Przecież nie rozważania na temat szant w Polsce miały być przedmiotem moich wynurzeń. Może innym razem. Wróćmy nad morze, tzn, przepraszam – nad Zatokę :-)
Od pewnego czasu pomorscy artyści obracają się w kółko aranżując po raz n-ty utwory znane miłośnikom piosenki żeglarskiej od lat. I tak "starzy” trójmiejscy szantymeni dyskontują już dorobek poprzednich lat twórczości a młodym brakuje wzorców. Ludzi, którzy poświęciliby część swojego czasu na kultywowanie wielkiej kultury "pieśni pracy". A przecież może być inaczej. Dlaczego w innych częściach Polski mogły pojawić się młode kreatywne zespoły - Qftry, Perły, North Cape i kilka innych? Czy naszych lokalnych twórców stać jedynie na odgrzewane, solowe wersje utworów granych wcześniej przez ich stare zespoły, kolejne zwrotki do „10 w skali Bouforta” i inspirowaną Metalicą „Jodłę”? Czy w pogoni za pieniądzem i łatwym sukcesem zatracili gdzieś szantowe sentymenty?
Ukochałem Trójmiasto, jeszcze zanim na dobre się tu osiedliłem. Podmuch historii Starego Gdańska lekkie powietrze w Sopocie, popluskiwanie wody w marinie handlowego centrum Gdyni. Los chciał, że ukochałem też pieśni morza. Szkoda, że od pewnego czasu te dwie miłości nie mogą się spotkać.
Pozdrawiam
Odet
odet@tenbit.pl
Błażej Pajda (Współtwórca śpiewnika), 06.12.2001 r.
|