Piątek, czyli Idolem być...
Nieco przewrotny i nowatorski, jak na tego typu festiwal, charakter w tym roku miał styl sędziowania festiwalowego jury, który przypominał do złudzenia Komisję ds. Idola, czyli oficjalne debaty nad delikwentami, stojącymi w świetle reflektorów, jak na przesłuchaniu z czasów milicji i kartek na mięso, w oczekiwaniu drżącym na ważkie słowa z ust Sędziów :-)
Oficjalne Jury Szanowne, o przekroju muzyczno-pisanym, zajęło bowiem miejsca na widowni, słuchało i oglądało uważnie konkursowiczów, notowało sobie w pamięci lub na kartkach skrzętnie uwagi, po czym z radością werbalnie "osaczało" wykonawców, każdego z osobna, tuż po występie - czasem pozytywnie, a najczęściej bardzo krytycznie. Indywidualne oceny wahały się w kategoriach od "Jacka Cygana, przez Kubę Wojewódzkiego, aż po Kubę Wojewódzkiego Reaktywejszyn".
To novum wpłynęło na dość odmienny charakter całego konkursu, inny niż zwykle, ale samo w sobie stało się dość kontrowersyjnym tematem wśród publiczności, jak w ramach Działań Szpiegowskich udało mi się podsłuchać bezczelnie:-) I nie zaważyły na tym wyłącznie spore długości wypowiedzi niektórych z jurorów, które dzielnie starał się temperować Głównodowodzący Konferansjer Konkursu, czyli Maciek Jędrzejko (jeden z gospodarzy Festiwalu), chociaż to też było dość nużące dla niektórych. Dużo lepiej byłoby może pozostawić komentarze tak dogłębne na sam koniec, przy podawaniu ostatecznych wyników, lub trzymać się bardziej lapidarnych i konstruktywnych form wypowiedzi:-), by nie robić tak długich i "recytowanych" przerywników w samym konkursie. Oczywiście, że przydaje się wskazać zespołom konkursowym ich błędy, by można było w dalszym rozwoju muzycznym ich unikać, ale... Można to zrobić w inny sposób. I jednak osobiście przychylałabym się do tego, by jury składało się z osób zajmujących się tematyką „od środka”, bo chyba to byłyby najbardziej wymierne dla zespołów komentarze (gdyby tylko Yasieq i Muzyk je trochę skrócili, to byłoby OK...;-) - chociaż np. parę komentarzy innych osób "spoza" grona umuzycznionych i śpiewających też były sensowne i niewątpliwie można z nich wyciągnąć wnioski. Szkoda tylko, że większość wysłuchanych przeze mnie komentarzy (tu odnoszę się do całości składu jury) - odbijała od fachowych porad i wskazówek w kierunku krytyki dość subiektywnej, wynikającej z prywatnych upodobań muzycznych i wizualnych:-) jurorów.
Chociaż oczywiście trzeba mieć na uwadze to, że to pierwsza taka formuła konkursowej części Zęzy i być może, jeśli się ją utrzyma w kolejnych latach, ulegnie pozytywnej modyfikacji i w rezultacie wyjdzie z tego to, o co pewnie chodziło organizatorom, czyli jawność obrad i punktacji (nad czym publiczność dzielnie czuwała, pod wodzą Landryna, nie dopuszczając do przekrętów i afer punktowych, zgłaszając wszelkie poprawki chóralnym basem:-), merytoryczne i fachowe wsparcie zawarte w komentarzach (krótszych!:-) w końcu konkurs to nie warsztaty muzyczne, o których swoją drogą można by pomyśleć w pierwszym dniu festiwalu?) - będące faktycznie konstruktywną, acz życzliwą krytyką (bo ZUPEŁNIE nie wiem, dlaczego duch Wojewódzkiego straszy w tego typu jurysdykcjach ostatnimi czasy...:-) i obiektywnymi wskazówkami dla konkursowiczów w ich dalszym rozwoju scenicznym.
Tyle z moich SUBIEKTYWNYCH ocen, na które jako nie-juror czegokolwiek mogę sobie pozwolić :-)
Piątek, część dalsza, czyli: niezła zadyma.
Dosłownie, bo podejrzewam, że ten cały dym kadzielny dymiący w ramach efektów specjalnych ze sceny miał na celu otumanienie albo publiczności, albo jury, albo wykonawców, lub też wszystkich jednocześnie... Zadyma nikła, gdy na scenie pojawiał się Maciek Jędrzejko, by prowadzić konferansjerkę, więc to pewnie jest jakoś powiązane...;-)
Ale, ad rem...
Jako pierwszy zespół na scenie pojawiła się formacja zbieżna z bieliźniarską - czyli Majtki Bosmana. I oni jako pierwsi dostali za swoje od Wysokiej Komisji, za: "brak dykcji" (cokolwiek to znaczyło:-) i "statykę basisty". Po nich pojawił się Drakkar Północnych Fiordów, który mi do złudzenia przypomniał stylem grania taki jeden zespół z zagranicy, co to się zwie Rednex:-) - ale granie ogólnie było składne, do tupania nogą tudzież czymkolwiek innym, choć za szybkie i "za country", a nie „szanty” (szczególnie w przypadku "Matthew Anderson`a"), oraz brakowało utworów autorskich i można by nad dykcją popracować, za co zespół został odpowiednio potraktowany przez jury ("Kuba, Kuba, Kuba...Woooo....jeeee....wódzki!", tu było nieciekawie w komentarzach dość. Nie spodobało mi się bardzo to, w jaki sposób skrytykowano co się da... ale zmilczałam, bo przecież jury jest jury, zresztą tam jacyś panowie ze służb porządkowym byli...:-)).
Po Drakkarze pojawiły się panie z "Za horyzontem", w towarzystwie muzyczno-męskim - z bardzo ciekawym niskim głosem jednej z nich, co potwierdziło także jury (w osobie Yasieq:-) - za to z dość mało składną choreografią, ale to już do dopracowania sprawa. Repertuar też trącił lekko raczej country niż szanty - ale w mniejszym stopniu niż w wykonaniu Drakkara. Zupełnie nie wiem natomiast, dlaczego jury doczepiło się strojów scenicznych sugerując "coś bardziej kobiecego". Najpierw zastanowiło mnie to, czy trafiłam na konkurs festiwalu piosenki żeglarskiej, czy domu mody, a następnie ujrzałam oczyma absurdalnej wyobraźni mojej trzy wcielenia Violetty Villas na scenie szantowej i nie mogłam dalej słuchać słów sędziowskich... Brrr... Mam cichą nadzieję, że dziewczyny nie wezmą sobie do serca słów jurysdykcji i pozostaną przy swoim image`u dotychczasowym, bo są naturalne, ok i nie potrzeba im do wzbudzania zachwytów wizualnych żadnych tiuli, dekoltów do pasa i koronek :-)
Do tworzenia damskich efektów wizualnych na scenę zaproszono następnie młode pokolenie w postaci Młodych Bra-De-Li. Problemy z mikrofonem, który nie chciał współpracować, a następnie z gitarą (co, jak się okaże następnego dnia, będzie jakimś fatum festiwalowym...;-) - nie przeszkodziły Bra-De-L`kom w odśpiewaniu repertuaru. Jury nie było zbyt przychylne ("Pije Kuba do Jakuba...") i poradziło zespołowi współpracę z Greenpeace`m (w kwestii wielorybów), a w ostateczności zmianę stylu, bo ten jest banalny i powtarzalny (wg niektórych jurorów). Co jak co, nie przepadam akurat za bardzo za repertuarem tego zespołu, ale nawet ja umiem od razu rozróżnić śpiewające Bra-De-L`ki od innych zespołów, więc banalność i powtarzalność stylu nie jest chyba zbyt fortunnym komentarzem...?:-)
Konkurs trwa, czyli: gramy dalej
W związku z dużą ilością ballad prezentowanych przez dotychczas grające zespoły, oraz długimi wywodami jurysdykcji (nawet Maciek Jędrzejko nie mógł zmitygować skutecznie jurorów do skrócenia "gadania"...) - zapanował klimat lekko senny i siedzący. Ot, kolejne przesłuchania konkursowe, na scenie zespoły, statyka publiczności tkwiącej w krzesełkach - ogólnie - nie za bardzo ciekawie. Jednak pojawił się zespół, który nas wyrwał z tego marazmu chwilowego i nawet jury nie mogło się doczepić do zbyt wielu rzeczy w ich repertuarze i wizualności (ale jury, jak to jury, wynalazło kilka rzeczy i tak:-), co prawda parę z nich było faktycznie obiektywne, a porady wyjątkowo konstruktywne).
Chodzi o Psią Wachtę z Krakowa. Sami powiedzieli o sobie, lojalnie uprzedzając wszystkich, że reprezentują grupę społeczną znaną w nomenklaturze internetowej jako "łomociarze" - oczywiście wytłumaczono to szybko tym, że to dlatego, że spuszczają łomot przeciwnikom i nie tylko. A ile w tym stwierdzeniu było prawdy, napiszę dalej...;-)
Nigdy wcześniej nie słyszałam ich, ale od razu wpadł mi w ucho klimat muzyczny, jaki zaprezentowali. Zupełnie odmienny od grających wcześniej zespołów - od pierwszych sekund było czuć to COŚ. Duża w tym zasługa skrzypiec i fletu, które zaczęły pierwszy utwór. Nie bez znaczenia była też ciekawa konferansjerka własna zespołu, trzymanie dobrego kontaktu z publicznością i dobry humor wykonawców. Poza pewnymi technicznymi niedociągnięciami w wokalach i linii melodycznej, które jury wyłapało również - jedynym minusem jak dla mnie była obecność JEDYNIE dwóch wokali męskich, a przecież mogłoby być ich dwa razy więcej - chociażby w chórkach - i efekt byłby znacznie lepszy. Ogólnie - moi faworyci tego konkursu.
Po Psiej Wachcie, rozbudzoną doszczętnie publiczność dostała w swoje ręce Fair Lady, prezentując swoje utwory, z niezłymi zupełnie tekstami, tylko szkoda, że były to same ballady. Z minusów - brak dopracowanych podziałów na głosy. Sporo country-folku minusem nie było, ale faktycznie nie za bardzo pasowało to na ten akurat festiwal (tu jedna z nielicznych sytuacji, w których zgodziłam się z jury:-)
Po Fair Lady pokazał się zespół o wdzięcznej... tfu! DŹWIĘCZNEJ nazwie „Leje na pokład”, zapowiedziany jako „jedyny klasyczny dziś” na festiwalu (tu wyszły na jaw podstępne zamiłowania niektórych z jurorów wyłącznie do szanty „klasycznej” typu: „pięciu mężczyzn i opracowania a capella”)
Zespół skojarzył mi się początkowo z „Perłami i Łotrami” - nie tylko ze względu na utwory wykonywane przez nich i styl, ale też wizualnie :-) - tylko tak jakby mniejsza wersja „Pereł...” to była. Bardzo spodobał mi się drugi utwór, jaki zaprezentowali - w oryginale wykonywany przez Chieftains i Stinga. To też zespół, który pierwszy raz słyszałam na żywo. Nie zostałam powalona na kolana, miło się słuchało, można dopracować głosy. Ponoć jednak był to jeden z mniej dobrych występów tego zespołu, więc wstrzymam się z ocenami całości do chwili, kiedy jeszcze raz będę mogła ich usłyszeć.
Następnym zespołem jaki pojawił się na scenie było wrocławskie „Pod Masztem” (wykazujące się daleko posuniętym patriotyzmem od chwili dopadnięcia do mikrofonu, przez który pozdrawiali gorąco Wrocław i wrocławską „Gawrę”. Panowie ze Służb Porządkowych nie dopuścili na szczęście do nich rozjuszonych lokalnych tubylców..;-)
Z tego co utkwiło mi w pamięci to było głównie jedno: „GŁOŚNO” (tak jak w przypadku Drakkara Północnych Fiordów: „SZYBKO” :-) - ale to już pewnie "zasługa" akustyka, więc niech to nie ma wpływu na ogólną ocenę moją. Dość ciekawym motywem, jaki utkwił mi jeszcze w pamięci poza "GŁOŚNO" była choreografia w drugim utworze, gdzie na jego zakończenie gitarowa sekcja zespołowa, nadal grając, wykonała dość karkołomny, acz sprytny skok "z hukiem" z tyłów sceny, aż pod mikrofony. Podziwiam kondycję...;-)
Do zapamiętanych elementów ich występu doliczam jeszcze wykonanie utworu, o tym, jak to się pływa z Dover do Calais, oraz - cytując słowa jury - posiadanie w składzie zespołu "najbardziej zaangażowanego i wesołego basisty" tego konkursu.
Na zakończenie konkursu wystąpił zespół Nagielbank - czyli Marta Cygan z towarzyszeniem męskim :-) Ogólnie - dobry głos, dobre teksty, ciekawa muzyka, a z minusów - mało jeszcze dopracowane trio wokalnie, ale... zapowiada się ciekawie. Czekam na więcej okazji do posłuchania.
W przerwie na ostateczne obradowanie jury i ustalanie tego, kto jak po co i dlaczego - organizatorzy przyszykowali publiczności interesującą niespodziankę, w postaci śpiewającej Drugiej Wachty - czyli zespołu dziecięcego (średnia wieku: 13 lat), akompaniującego sobie na gitarze i NA BUTELKACH, które podobno (wg Maćka) strojono kroplomierzem, żeby wydawały odpowiednie dźwięki :-) Całość brzmiała bardzo sympatycznie i to był miły odpoczynek od „dorosłego” grania i śpiewania tego wieczoru.
Formuła konkursu wymagała wybranie przez jury zwycięzców, a publiczność miała za zadanie oklaskami, piskami, wrzaskami, gwizdami i czym tam kto chciał wyznaczyć pretendentów do Nagrody Publiczności. Po długich i ciężkich została wyłoniona czwórka (zamiast pierwotnie przewidywaniej trójki) konkurentów do tej nagrody: Psia Wachta, Nagielbank, Pod Masztem i Za horyzontem.
Finał konkursu należał w całości do Psiej Wachty. Zdobyli pierwsze miejsce w konkursie, oraz Nagrodę Publiczności - co świadczy chyba o tym, że jednak otwartość obrad jury ma swoje dobre strony i analogia werdyktu sędziowskiego do wyboru publiczności nie jest przypadkowa.
Po emocjach konkursowych można było posłuchać koncertowania takich zespołów jak North Cape (znowu: mój "pierwszy raz" w odsłuchaniu ich na żywo - bardzo dobre wrażenia pozostawili po sobie:-), Sąsiedzi (jak zwykle - świetna atmosfera i zabawa), Perły i Łotry (tak, to też klasa zespołów "pięciu muszkieterów a capella i nie tylko":-), Perły jakie są - każdy widzi i pewnie słyszał - z całego ich repertuary publiczność preferowała tego wieczoru nie wiedzieć dlaczego - głownie teksty francuskie - pewnie przez to wstąpienie do Unii.
Na koniec - Ryczące Dwudziestki. Tu już dobra zabawa pod sceną osiągnęła apogeum, bowiem publika porzuciła niewygodne krzesełka i zajęła każdą inną powierzchnię nadającą się do tańczenia.
W momentach pełnych ekspresji muzyki poważnej a capella za Ryczącymi w tle pojawił się nowy element scenografi, czyli balecik. Balecik składał się z Pereł i Łotrów przebiegających w pozach godnych Teatru Bolszoj z jednej strony sceny na drugą (łabędzie i inne ptactwo, unoszenie w dal na rękach primabalerinów niemałej postury zespołowego kolegi itd. itp...) . Powiadam wam, widok zaiste godny czekania do tak późnej godziny nocnej :-)
Końcowym akcentem wieńczącym piątkową część Zęzy był promocyjny koncert najnowszej płyty zespołu Banana Boat - na który specjalnie sprowadzono fraki (na Bananów) oraz fortepian (na scenę). Wyłom w elegancji poczynił jedynie Maciek Jędrzejko, który bez ceregieli zdewastował staranny styl „france elegance” i śpiewał w białej koszuli wyciągniętą swojsko na wierzch (resztę elementów stroju oczywiście zachował, żeby nie było, że w samej koszuli tylko, po tej scenie...:-)
Poprawiny koncertu odbyły się w lokalu o nieżeglarsko brzmiącej nazwie "Taj Mahal" (zapewniam, że mimo nazwy, nikt tam się nie czuje jak zamknięty w grobowcu :-) - na zaimprowizowanej scenie, w scenerii bardziej kameralnej - wystąpiły Ryczące Dwudziestki, Za horyzontem i Młode Bra-De-Li. Impreza skończyła się oficjalnie około godziny 3.00, kiedy to odjechały ostatnie busy, uwożąc zmęczonych artystów oraz tych innych do lokali noclegowych...
Sobota, czyli: ciężko rano było wstać...
Piękna pogoda, impreza przeniesiona jak zwykle w plener, na tyły Urzędu Miejskiego. Sceneria urozmaicona łąwkami, stołami, budkami z jedzeniem i namiotami, chroniącymi zimne piwo przed słońcem (nawet "Tyskie" w tym roku było jakoś mało rozrzedzone wodą :-) oraz - bezsprzecznie - ludźmi.
Od godzin wczesnych (vide: 13.00) trwały przygotowania do wieczornego koncertu, mającego się rozpocząć o godzinie 17.00 wołaniem "all-hands-on-deck", a następnie przedstawieniem sponsorów :-) i koncertem wrocławskiej Róży Wiatrów. Z przyczyn szerokopojętych podstawowa kolejność grania uległa jednak zmianie i jako pierwsza na scenie, zamiast Róży Wiatrów, pojawiła się (także wrocławska) Orkiestra Samanta.
Tego wieczora można było posłuchać jeszcze laureatów konkursu i Nagrody Publiczności, czyli Psiej Wachty, a także gospodarzy festiwalu - Banana Boat, oraz zaproszonych gości i uczestników konkursu (m.in. EKT Gdynia, w/w Róża Wiatrów, Yank Shippers, Pod Masztem, Za horyzontem, Stonehenge, oraz Mechanicy Shanty).
Konferansjerską robotę w tym dniu wykonywał Bartek Konopka (bongos) i jak zwykle radził sobie z wrodzonym wdziękiem nawet z oporną publicznością ;-)
Oczywiście najciekawiej było już po zmroku, kiedy zabłysnęły światła na scenie, a akustycy ustawili się już odpowiednio do potrzeb grających (chociaż nie było wcześniej zbyt wielkich problemów z dźwiękiem, co jest bardzo pozytywne, szczególnie mając w pamięci niektóre z festiwali, na których akustycy potrafili rozłożyć występy nawet największych idoli publiczności...). Iluminacja sceniczna tak bardzo ponadto przypadła do gustu wszystkim, że często słyszałam wkoło siebie zachwyty nie na temat muzyki, tylko: "O, patrz! Jak to fajnie się swieci teraz! Zobacz, jak wszędzie czerwono...! Jeeeejku, ale faaaajnie...!"...;-) Zachwytom ulegli też niektórzy z wykonawców, oświadczając, że to takie fajne, że aż będą zmuszeni grać, stojąc tyłem do publiczności. Na szczęście nie zrealizowali swoich zamiarów :-) Przejściowy deszcz nie ostudził nawet na chwilę publiczności, która szalała pod sceną i między stołami w najwymyślniejszych figurach tanecznych (od irlandzkich podskoków, przez lżejszą odmianę pogo, walca, tango, aż po disco polo:-)
Najbardziej było to widoczne przy występie Stonehenge - który porwał ludzi nawet do tej pory pijących smętnie piwo, zmuszając ich chociażby do przytupywania delikatnego lewą nogą w rytm muzyki :-) Napięty grafik koncertowy nie dawał chwili wytchnienia i chyba stresował organizatorów za bardzo od jakiegoś czasu, bo nie było mowy o żadnych obsuwach czasowych, co miało swój wydźwięk w skróconym o ponad połowę występie Róży Wiatrów (ku zawiedzeniu publiczności). Otóż - kiedy po Stonehenge wyszła na scenę Róża Wiatrów, gitarowe fatum, jakie poprzedniego dnia dopadło niektórych złośliwie - przeniosło się i na nich - jedna z gitar w przedłużającym się oczekiwaniu na swój koncert - który planowo miał wcześniej odbyć się kilka godzin wcześniej - w ramach protestu rozstroiła się niebezpiecznie i wymagała sprowadzenia na dobrą drogę, czego z uporem chciała uniknąć - zajęło to trochę czasu i kiedy w końcu gitara się poddała negocjacjom - pozostało czasu już tylko na trzy utwory i mimo świetnej zabawy i wołania o bis ze strony publiki, organizatorzy i konferansjer byli nieugięci i ignorując podsceniczne (nie kojarzyć z obscenicznymi!:-) okrzyki fanów - wymienili RW na Mechaników Shanty. Zgodnie z planem wieczoru.
Jednakże "nec Herkules contra plures" - i kiedy w czasie sobotniego koncertu prowadzono głosowanie na Grand Prix festiwalu, wybierając zwycięzcę spośród wszystkich zespołów grających w tym roku na Zęzie (w zeszłym roku nagrodę tą otrzymało EKT Gdynia, więc wg regulaminu było wyłączone z tegorocznej edycji głosowania), regulaminowo i oficjalnie trzeba było zawołać znowu Różę Wiatrów na scenę, na życzenie zignorowanej wcześniej publiczności, która przyznała im w głosowaniu nagrodę Grand Prix festiwalu. Nagrodę wręczyła pani Dyrektor Miejskiego Domu Kultury, która wyraźnie cieszyła się z takiego wyniku głosowania (co później, na bankiecie dla wykonawców i gości festiwalu dało się zauważyć jeszcze mocniej, kiedy świetnie bawiła się przy utworach Róży Wiatrów i nawet przez jakis czas wspólnie z nimi śpiewała sobie na scenie:-)
Poza Różą Wiatrów na bankiecie zagrało Za horyzontem, oraz popełniono co najmniej jeden utwór spontaniczny, w którym prowodyrem był bongos na zmianę z Mackiem Jędrzejko.
Z ciekawszych rzeczy, które zdarzyły się później, a które nie należą do głównego nurtu relacji - choć warte są zanotowania, najbardziej w pamięci pozostanie pewnie co poniektórym:
- bananówka,
- nagły atak kabanosem na bankiecie,
- poszukiwania różnych części garderoby,
- Mur Chiński, zwany także linią podbramkową - czyli stado panieńskie tańczące niemal przy mikrofonach (albo NA... jak to w takich fajnych klubach czasem można przyuważyć...:-)), i skutecznie zasłaniające reszcie ludzi całość- zespołu, z wyłączeniem lewego górnego rogu panoramy, czyli gitarzysty na ten przykład. W związku z tym padł z kilku różnych kierunków sali postulat, żeby wzorem koncertów rockowych ustawiać- metalowe ogrodzenie w odległości co najmniej dwóch metrów od sceny, żeby mieć- widok na grających, a nie na tańczące stadko, chyba, żeby było wizualnie bardziej niż sympatyczne ;-)
- nauka uruchamiania silnika pojazdu kołowego bez kluczyków,
- wchodzenie w zakręt drogi z blokadą kierownicy na trasie do Mikołowa,
- Alternatywy 4, odcinek pt. "Walka o ogień", czyli jak uniknąć- komunalnych współlokatorów,
- chińskie filmy o złych i dobrych policjantach (chyba??) oraz ZROZUMIAŁE napisy końcowe...;-)
Joanna Krakowiecka (Jayin) (Naczelna Służba ds. Aktualności, Koncertów, Śpiewnika i Całej Reszty), 11.05.2004 r.
|