Oto jeden z listów, który otrzymaliśmy wkrótce po zakończeniu festiwalu:
Witam!
Jestem "świeżo" po koncercie "Uderz bracie w dzwon" festiwalu Shanties 2005 i chciałem podzielić się na jego temat uwagami.
Jak okazało się byłem jednym z niewielu osób które podniosły rękę na pytającego M. Szurawskiego "kto jest z nami od początku ?", z tego też tytułu mogę pokusić się o jakieś podsumowanie.
Festiwal jak wszystko w życiu ewoluował, od entuzjazmu, poprzez kłopoty finansowe czasów zmian ustrojowych do obecnie panującej komercji.
Komercja to pieniądze które zarabiają zarówno organizator jak i reżyserzy oraz wykonawcy, ale niestety nie idzie ona w parze z jakością. Rozumiem organizatora p.Bobrowicza który w "Szantymaniaku" stwierdza że oczekiwania wykonawców i widzów są trudne do pogodzenia. Jednak nie zwalnia to organizatora, reżyserów i (w najmniejszym chyba stopniu) wykonawców od lekceważenia publiczności. Komercja zobowiązuje do profesjonalizmu.
Przecież jedynie lekceważeniem publiczności można nazwać tradycyjną już sprzedaż biletów w liczbie znacznie przewyższającej ilość miejsc siedzących, wyjście na korytarz wiąże się z przeciskaniem się przez kłębiący się, stojący tłum ludzi. Nawiasem mówiąc z tego powodu zrezygnowałem z uczestnictwa w koncercie wspomnień (2 lata temu). Kiedy wszedłem na salę 40min. przed koncertem i okazało się że około 60% miejsc siedzących było zarezerwowane dla oficjeli. Natomiast ci z biletami których była ilość standardowa musieli stać i "iść w piwo" dla uspokojenia.
Organizatorzy, przecież lekceważeniem można nazwać fatalne nagłośnienie sali. Nagłośnienie było takie że siedząc w 5-tym rzędzie w ogóle nie słyszałem i nie rozumiałem prowadzących. Zresztą po wyglądzie kolumn nie można było się spodziewać czegoś wielkiego.
Niestety również prowadzący i reżyserzy M. Szurawski i "Kunia" dołożyli swoje 3 grosze do tej mizerii. Koncert prowadzony był bez "polotu" bez spięcia wszystkich jak to mówią "podmiotów wykonawczych" w jakąś myśl przewodnią. Wytłumaczcie panowie co wspólnego miał tytuł koncertu z jego treścią.
Panie Marku, a może po żeglarsku Marku: kiedyś Twoja konferansjerka była pełna polotu, zacięcia retorycznego, trochę nauki i zabawy. Prowadziłeś koncert przerywając go Swoimi zaśpiewami, różnymi przypowieściami żeglarskimi. A teraz zostało jedynie: "....huraganowe brawa........" i ".........a teraz wystąpi..........". Publiczność była głównie zajęta .........sobą, a koncert gdzieś tam w tle szedł sobie. Przyzwyczaiłeś mnie (nas) do czegoś innego, nie zniżaj lotów nie bądź taki nijaki.
Do tej całej nijakości dołożyli się wykonawcy. Wykonywali "ciężką harówę" bez chęci zainteresowania sobą publiczności, no może z małym wyjątkiem "4-Refów". Nie mówię Banana Boat, bo każdy który rozpoczyna koncert ma "pod górkę".
Na koniec chciałbym jakoś to spuentować. I jedyne co mi do głowy przychodzi to to żeby ewolucja ta nie skończyła się końcem festiwalu. I wierzcie mi Panowie organizatorzy, wykonawcy i reżyserzy nie jest to jedynie moja i moich znajomych ocena. Podobne słowa podsłuchałem od osób obcych.
Tak więc pierwszy raz (naprawdę) wychodziłem z koncertu "zniesmaczony" i jakby mi było wstyd za koncert, w stosunku do tych których wiele lat temu namówiłem na żeglowanie, wspólne śpiewanie i uczestnictwo w koncertach festiwalu Shanties.
Z żeglarskim pozdrowieniem Krzysztof Delekta
Marcin Wilk (Redakcja "szanty.art.pl"), 19.03.2005 r.
|