Nie jesteśmy bywalcami festiwali szantowych (jeśli nie liczyć "rodzimego" we Wrocławiu, SZANTOMIERZ był naszą drugą wyjazdową imprezą tego rodzaju). Braliśmy jednak kilkakrotnie udział w konkursach innego typu, z nurtu powiedzmy "piosenki poetyckiej". To, co jako zespół konkursowy zastaliśmy w Sandomierzu (mam na myśli zarówno program imprez, jak i całą oprawę organizacyjną) przerosło nasze najśmielsze oczekiwania i nie da się porównać z ŻADNą inną imprezą, w której uczestniczyliśmy.
Torba prezentów, którą nas powitano w Fundacji, już sama w sobie mogłaby stanowić nagrodę w niejednym konkursie (piękne albumy i pamiątki z Sandomierskiego Grodu, no i te wszystkie przewodniki, koszulki, smycze, gadżety, monety, o rany! :). Nie spotkaliśmy się dotąd z tym, by AŻ TAK dbano o konkursowiczów:
- o nasze żołądki (ach, te obiadki w cudnie klimatyzowanej "Ciżemce"... no, po prostu palce lizać! że nie wspomnę o wszystkich pysznościach flisackich, którymi urocze panie w zielonych kubraczkach raczyły nas jeszcze podczas kolejnych dni po czwartkowej uczcie na Rynku, już w holu Fundacji... "weźcie sobie, weźcie chlebka na zapas" :o);
- o naszą higienę (nasłuchałam się całych hymnów pochwalnych na temat basenu, w te cztery piekielnie skwarne dni to był strzał w dziesiątkę! choć muszę się przyznać, że my z Pawciem z czystego lenistwa chodziliśmy pod prysznic, bo było bliżej... a to, że przeważała w nim zimna woda, było akurat przy nadmiarze ciepła w powietrzu, zaletą, a nie wadą ;)
- o to, by znaleźć nam zaciszne miejsce do przeprowadzenia próby (tu mała anegdotka: parę godzin przed przesłuchaniami zeszliśmy z Pawciem do podziemi "Ciżemki", żeby tam po skończonej próbie "Jeżyków" przegrać nasze piosenki; po próbie okazało się, że zostaliśmy przez przypadek zamknięci... na szczęście udało nam się jednak wystąpić w konkursie, bo zaraz przybyła "odsiecz" :),
- a wreszcie o to, by zawieźć nas wraz z manelami na Dworzec PKP.
Jeśli do tego dodać jeszcze wycieczkę po Sandomierzu w towarzystwie przemiłej pani przewodniczki (ach, te lochy, gdzie było 12 stopni...), zapowiedź nadesłania każdemu z uczestników płyty ze zdjęciami i nagraniami festiwalowymi (!!!), a przede wszystkim to, że na każdym kroku czuło się, jak bardzo wszystkim Organizatorom zależy na tym, by każdy z konkursowiczów czuł się na Szantomierzu dobrze, ba! wyjątkowo... to normalnie aż w dołku ściska ze wzruszenia!
Jako konkursowiczka, pociągnę jeszcze wątek samego konkursu, sposobu jego przeprowadzenia i rozstrzygnięcia. Pomysł dłuższych recitali konkursowych jest moim zdaniem świetny (daje możliwość szerszego, pełniejszego zaprezentowania się na scenie) - inne festiwale mogłyby brać przykład, choć zdaję sobie sprawę, jak wiele dodatkowej pracy i czasu wymaga to od Jurorów... Dlatego też szczególne brawa za wytrwałość należą się Brygadzie Posejdona, która twardo od początku do końca (z półgodzinną przerwą obiadową) trwała na rozgrzanym do granic wytrzymałości Rynku, słuchając dziewięciu 20-25 minutowych występów (co trwało, jak łatwo policzyć, około 4,5 godz.), wbrew pewnym obawom, które dotarły do naszych uszu (że "pewnie będzie tak samo jak bywa gdzie indziej, wszystko już i tak wiadomo..."), które na szczęście rozwiały się zaraz jak tylko się okazało, że Jury siedzi w knajpie nie dlatego, że "olewa" pierwszy z zespołów, tylko dlatego, że to jeszcze próba i konkurs ma małą obsuwę czasową... ;)
Wielkie i bardzo pozytywne wrażenie zrobiło na nas spotkanie z Jurorami (sam jego fakt i to, jak wyglądało). Autentycznie czuło się, że ONI słuchali, słuchali i wiedzieli o czym mówią. Czuło się, że nie mieli zamiaru nikogo skrzywdzić, a wręcz przeciwnie - docenić za to, co było godne docenienia, a ewentualne braki i niedociągnięcia pomóc ujrzeć, uświadomić sobie, po to, żeby się ich w przyszłości ustrzec. Naprawdę, po prostu wgięło nas to, z jaką życzliwością i kulturą potraktowali KAŻDY z ocenianych zespołów. Wydaje mi się, że choć pewnie niejeden z tym czy owym mógł się nie zgodzić, to nikt nie poczuł, że go zlekceważono, czy też specjalnie na niego uwzięto. Odczuliśmy to jako prawdziwie przyjacielską rozmowę, w której obu stronom zależy na tym, by wzrastać w tym, co się robi, by się rozwijać, czyniąc to we wzajemnym szacunku względem siebie, niezależnie od stażu na scenie. Najlepszym przykładem było to, jak w odpowiedzi na uwagę o "rozjechaniu się" harmonii głosów u któregoś z zespołów, jego członek zwyczajnie i po prostu (zamiast się np. obrażać czy kłócić) zapytał, co można w pracy na scenie z mikrofonami i akustykiem zrobić, by słyszeć się lepiej i tego uniknąć, a Paweł Jędrzejko tak po prostu i po przyjacielsku wspomniał o paru praktycznych rozwiązaniach, bazując na własnych doświadczeniach. To było piękne! Piękne i budujące :)
A najpiękniejsze było to, że KAŻDY z wykonawców został ZA COś wyróżniony. I czuło się, że te uzasadnienia nie są wzięte z powietrza, choć pewnie niejeden słuchacz mógł się nie zgodzić z opiniami Jurorów i sam nagrody rozdałby inaczej, ale to już kwestia gustu, a raczej gustów, o których się nie dyskutuje...) Sympatycznym pomysłem była również 1-utworowa prezentacja WSZYSTKICH konkursowiczów podczas koncertu finałowego (dzięki której ten, kto nie słyszał sobotnich recitali, miał niejako cały konkurs w pigułce), a dopiero potem rozdanie nagród i występ laureata Grand Prix (niezrównanych "JEŻY" :O)
To tyle o konkursie okiem konkursowiczki :)
O koncertach pewnie jeszcze inni napiszą tomy całe, więc ja już tutaj w miarę krótko - o tym, co na mnie i na Pawciu zrobiło największe wrażenie.
Przede wszystkim wieczór flisacki, w ciepły, naturalny i niewymuszony sposób poprowadzony przez świtzę. Naprawdę niesamowita atmosfera, niezapomniany klimat... jak z bajki. Film o flisie oglądaliśmy z zapartym tchem i wilgotniejącymi oczami... a potem te opowieści flisackie przy ognisku na tratwie... Zostałam nawet "rodaczką-wilniaczką" jednego z Panów Retmanów, któremu nieopatrznie napomknęłam, że korzenie mojego ojca sięgają Wilna... Obiecałam pomachać z wrocławskiego naodrzańskiego brzegu, kiedy w przyszłym roku ich flis płynąć będzie do Szczecina :O)
No i sobotni koncert na Wiśle - wymarzona sceneria dla wszelkich wodniackich śpiewów i przytupów! Myślę, że to miejsce, ten tłum zgromadzony na brzegu, zapadający czarownie zmierzch... to razem sprawiło, że wszyscy wykonawcy zagrali porywające koncerty z energią, która wprost iskrzyła, rozpalając uszy i serca, rwąc nogi do tańca. Bananom w scenicznych szaleństwach nie przeszkodziły nawet komary, chcące koniecznie namacalnie dowiedzieć się, co też skrywa wnętrze gardła Pawła Jędrzejko... ;) Ale na co stać "Banana Boat" to my już mieliśmy okazję przekonać się na niejednym koncercie, dlatego chyba jeszcze większe wrażenie zrobił na nas występ HAMBAWENAH (ach, co za powalająca sekcja rytmiczna, co za puls idący z serca prosto do serc, co za spontan i naturalność!) i SAMHAIN (którą to nazwę, jak się dowiedzieliśmy nad Wisłą, czyta się "Sałin"), z brawurowymi skrzypcami i wokalem!
A to, co się działo nocami na sandomierskim Rynku, w piwnicach "Ciżemki", po okolicznych ogródkach czy pod sceną... to już materiał na całkiem inne opowieści. Ponoć to tam odbywały się najlepsze koncerty, heheh :O) Ale na ten temat pewnie najwięcej mieliby do powiedzenia mieszkańcy sandomierskiej Starówki...
Kończąc, chciałabym z całego serducha (a raczej dwóch zaniebieszczonych serduch :) podziękować Organizatorom, Jurorom, Flisakom, sandomierskiej publiczności, a przede wszystkim Całej Konkursowej Braci - za możliwość bycia z Wami w tym szantowo-żeglarsko-folkowo-morsko-wodniacko-poetycko-kabaretowym nawet, rozgrzanym do niemożliwości tyglu, który wspólnie stworzyliśmy :) Oj, wielki wór wspomnień i niezapomnianych wrażeń wywieźliśmy z Sandomierza - będzie się przy czym ogrzewać w poszarzałe codziennością wieczory...
Ela Kołodziejczyk - "Kwiatuch" (BETTY BLUE)
Od red.: Miło było Was poznać :-)
Marcin Wilk (Redakcja "szanty.art.pl"), 21.08.2005 r.
|