Port Pieśni Pracy - Tychy 25-26 stycznia 2002
Nie, to nie był zwykły festiwal!!! Dobrze, że człowiek podczas swojej ewolucji stworzył język pisany - bo dzięki temu można opisywać rzeczy, które trudno wyrazić w inny sposób!!! Czy zdarzyło Wam się pójść na festiwal, który trwałby 8 godzin i wyjść z lekkim niedosytem - jak po pysznym, acz niezbyt obfitym obiedzie?
Znajoma zapytała mnie ostatnio - "Jeśli chcesz zrobić festiwal, zastanów się, czym będzie się różnił od innych?" - i zadała mi bobu, no bo przyzwyczaiłem się do pewnego stylu, powtarzającego się schematu i w zasadzie nie zastanawiałem się, czy czegoś mi brakuje na festiwalach. Najważniejsze, kto występuje na scenie, jaka jest akustyka, jaka sala, czy ludzie reagują żywiołowo, no i czy generalnie organizacja jest dobra.
Są oczywiście dwa aspekty oceny festiwalu - z punktu widzenia publiczności i z perspektywy wykonawcy. Często te dwie oceny bywają zgoła odmienne. Miałem jednak nieodparte wrażenie, że Port Pieśni Pracy usatysfakcjonował wszystkich.
Już początek festiwalu był zaskakujący - inny niż wszędzie. Solo z Pereł zarządził all hands on deck!!! i cała banda zwerbowanych na prędce, nie uprzedzonych wcześniej wykonawców - bynajmniej nie w profesjonalnym szyku, raczej jak tabun bawołów - wpadła na scenę z dzikimi okrzykami w stylu "dawaj", "ciągaj go!", "do lin", "no wybieraj te cholerną kotwicę", "raaaaazeeeeem chłooopcy!!!", "żagle staaaw", "aaa jaaak!!!!", "mocniej", "dawaj! dawaj!! dawaaaaaj!!!" - i choć nic jeszcze nie zdążyli wychylić ;-))) byli wyraźnie rozbawieni sytuacją. Zdezorientowana publiczność z minami co najmniej zdziwionymi stała przez chwilę jak wryta, a gdy już wszyscy załapali, o co chodzi, zaczęła się totalna improwizacja, podczas której Doktor zdążył tylko powiedzieć:
- "Panowie, śpiewamy dopóki Poszedłem na Dziób nie dojedzie!!!"
Faktycznie chłopaki z PND mieli poważny problem z dojazdem - po drodze z Lublińca zakorkowali się z powodu wypadku na drodze tak skutecznie, że potem hojrakowali jadąc 170/h!!! po mieście żeby zdążyć - na szczęście zdążyli.
W tym czasie Doktor odśpiewał w towarzystwie szantymenów ze wszystkich zespołów, które wpadły na scenę, tradycyjne rozpoczęcie imprezy - szantę: "Pora w morze nam...". Już parę sympatycznych chwil w życiu przeżyłem i stojąc wtedy na scenie w towarzystwie innych pomyślałem, że właśnie dla takich chwil się żyje. Poczułem się jak na żaglowcu - jeden szantymen intonuje, a 30 osób mu odśpiewuje! Niesamowity klimat już się zaczął rodzić... Zadyszani chłopcy z PND wprost z samochodu wpadli na scenę i festiwal rozpoczął się na dobre.
W tym czasie na jednej ze ścian pojawił się obraz z multimedialnego rzutnika i wszyscy zobaczyli, że to nie jest zwykła sala koncertowa tylko... pokład wielkiego żaglowca. Kiedy zobaczyliśmy Morze - pomyślałem tylko - do stu fur beczek ;-)) ! dopiero styczeń... do wakacji jeszcze 6 miesięcy...
Nie wiedziałem czy patrzeć na scenę, czy gapić się w kino i chłonąć ukochane Morze i nagle uświadomiłem sobie, że właśnie oto chodzi! Mam wszystko naraz - i morze, i szanty... 600 km od najbliższej słonej wody....
Poszedłem na Dziób rozruszał widownię i od samego początku poczułem się jak w wielkim kubryku żaglowca, a może raczej w wielkiej portowej Tawernie - za oknem mam Morze, a w środku grają, śpiewają, wszyscy się uśmiechają, jedni idą na piwko, inni witają się z przyjaciółmi, jeszcze inni podchodzą do stoiska z płytami szantowymi i łapią się za głowę, że od tylu lat nie byli na żadnym festiwalu - świat na zewnątrz nagle po prostu zniknął!
Pierwszych 300-tu nabywców biletów na bramie tego wyjątkowego portu - w niespodziankowym prezencie otrzymało oryginalną koszulkę festiwalową - czarny T-shirt z białym nadrukiem logo festiwalu - więc w zasadzie dla nich wstęp na festiwal był darmowy - jedyną prośbą od organizatorów było założenie tych koszulek. Jak się spodziewacie większość ludzi było tak samo ubranych - co też stworzyło ciekawy klimat. Byli na festiwalu profesorowie, studenci, licealiści, a nawet uczniowie najmłodszych klas podstawówki - widziałem nawet jednego niemowlaka !! - hmmm nie pamiętam czy miał piwo w ręce...;-))) Byli kapitanowie, sternicy morscy, sternicy jachtowi, żeglarze a nawet osoby które pierwszy raz przypadkowo zaciągnięci przez przyjaciół znaleźli się nagle w świecie wielkich żagli - i ten jeden raz w roku nie miało to żadnego znaczenia!!! Wszyscy ubrani tak samo, z kuflem Tyskiego w ręce i z bananem od ucha do ucha wyglądali tak samo sympatycznie - bariery zniknęły.
Pewna przesympatyczna Pani Księgowa (niech będą pochwalone jej koperty !!! ;-))) ), która zna się świetnie na sprawach budżetu festiwalu ale na samych szantach raczej słabo - była zaskoczona tym, że wszyscy się znają! - "To jest jakaś wielka rodzina!?? Każdy z każdym gada - jakby się widział wczoraj, a powitaniom nie ma końca..."
Tegoroczni goście festiwalu nie zawiedli. Ula Kapała - pierwszy polski minstrel muzyki irlandzkiej - podała wielbicielom tego rodzaju muzyki pyszne danie. Swój brak uśmiechu na scenie usprawiedliwia fakt, że bidula okulary zgubiła i ledwie na oczęta widziała ;-).
Nagle na sali zaczęło się poruszenie - zaraz po Uli mają ogłosić wyniki wczorajszego konkursu!!! Na scenę wyszła Ewa Barańska - wieloletni organizator katowickiej Tratwy i Zbyszek Olko - szef katowickiego "Cyberstudia", oraz Jury - ogłoszono wyniki: ...po dzwonku dostaną ;-))):
- I miejsce zespół Passat z Bytomia - Wielki Dzwon PPP
- II miejsce zespół Sąsiedzi
z Gliwic - Średni Dzwon PPP
- III miejsce zespół Strata Czasu z Giżycka - Mały Dzwon PPP
Publiczność przywitała zwycięzców gromkimi brawami i okrzykami radości - najwyraźniej ocena jurorów była zgodna z tą wystawioną przez widzów dzień wcześniej!
Każdy z laureatów zaśpiewał po 2 piosenki ku uciesze publiczności. Szczególne wzruszenie pojawiło się ma mojej porażająco pięknej twarzy, gdy usłyszałem Requiem...
dla Bieszczadów wykonane w wersji instrumentalnej przez Stratę Czasu (dziękuję, że przełamaliście lody...)
Sąsiedzi - laureaci ostatniej Tratwy .... znów pokazali na co ich stać - w stylu "szanty zaangażowanej" wyśpiewali lansowaną przez Qftry "Czarną Maryśkę".
A piękne dziewczyny - w tym jedna w błogosławionym stanie - z Passata ;-)) zachwyciły wszystkich, a szczególnie męską część widowni. Śpiewające Passatki postawiły na własne kompozycje i jak widać opłaciło się!!
Po laureatach na scenę wyszli solenizanci i jednocześnie organizatorzy festiwalu - Perły i Łotry. Na ekranie pojawiły się sztuczne ognie, a widownia - bez zachęcania - odśpiewała "100 lat" wszystkim Perłom, a szczególnie SOLOwi - który w tym roku obchodzi swoje 10-lecie działalności scenicznej - reszta składu jest nieco młodsza, ale nagrane razem dwie znakomite płyty i 4 festiwale to największe osiągnięcia obecnego składu zespołu.
Część widowni zdębiała, gdy zobaczyła, kiedy Doktor i Muzyk unieśli w górę złowrogo wyglądające 2-metrowe bele bawełny i... cisnęli nimi w publiczność.... na szczęście były to worki wypełnione chrupkami (wyobrażam sobie rozpacz sprzątaczek na drugi dzień... :-))) ). Zachęcona publiczność w pół sekundy znalazła się przy scenie i zaczęły się dzikie tańce przy dźwiękach "kaloryferu" Muzyka, banjo Miśka, gitarach Sola i Doktora, a co najważniejsze - przy ulubieńcu pań - Adasiu "grzechotniku"!!! :-)))
Po Perłach na scenę wyszły legendarne Cztery Refy wraz z honorowym członkiem zespołu - Ianem Woodsem - Anglikiem z... Radomia ;-))) - Ianowi najwyraźniej tak spodobało się Polskie szantowanie, że postanowił pobyć w naszym kraju przez jakiś czas. W zasadzie nie mówi się o tym - a powinno, że to właśnie Refy sprowadzają co i raz do Polski jakiegoś szantymena zza granicy, który potem tak zakochuje się w klimacie stworzonym przez polską publiczność, że się go potem wołami wygonić stąd nie da ;-))). Wcześniej: Ken Stephens, Simon Spalding, John Townley, potem (gdy Jurek Rogacki organizował międzynarodowy festiwal w Iławie) tłumy szantymenów z całego świata, m in.: Johnny Collins, Tom Lewis, Shanty Jack, Dave Webber, William Pint & Felicia Dale, Rocky River Bush Band, The Killers, Forebitters, Stormalong John, Hart Backbord, teraz Ian Woods. W Tychach na własnych uszach publiczność przekonała się o potędze głosu Iana - akustykowi zaświeciły się wszystkie czerwone wskaźniki na konsolecie ;-))). Ci, którzy pływali współcześnie na żaglowcach wiedzą, że na pokładzie często używa się megafonu - zapewniam Was, że Ian by nie musiał ;-)))). Prawdziwa surowa szanta klasyczna to gatunek, który niestety wymiera - dobrze, że Refy i Ian nam ją przypomniały.
Od początku festiwalu na scenie leżały dwie spore sterty bananów, ale nikt z widowni dotąd nie odważył się ich tknąć - zmienił do zespół QFTRY znany z perfekcyjnego brzmienia. Swój koncert Szczecinianie rozpoczęli od rozdziewiczenia jednej ze stert i z pełnymi ustami odśpiewali "♫...podaj mi podaj bananów kosz ...♫" czym rozbawili publiczność, a ta zaś - zaczęła mieć coraz większą ochotę na smakowicie wyglądające banany w zasięgu ich rąk...
Po Qftrach na scenę wśród ogólnego aplauzu weszły 40-letnie już Ryczące Dwudziestki . Po kilku oczekiwanych standardach pokazali sporą część repertuaru z najnowszej płyty, czym zaciekawili nawet tych, co znają RO'20 na pamięć. Miłym akcentem występu "Dwudziestek" było złożenie przez Kunię gratulacji Perłom z okazji zarówno festiwalu jak i 10-lecia.
Ostatnim wykonawcą festiwalu był występ zespołu Banana Boat. Tutaj widownia już nie wytrzymała i zachęcona przez Doktora i Muzyka rzuciła się na banany leżące po obu stronach sceny (4 skrzynie - w sumie ok. 40 kg!). Banany zaczęły od Banana Boat Song - no jakże mogli inaczej :-))), więc sala ryknęła ♫Daaaaaaay oooooh!!!♫. Więcej wrodzona skromność pisać mi nie pozwala
Konferansjerami imprezy byli: Człowiek Zwany Siwym z zespołu Segars (czyli Piotr Reimann), którego wyraźny talent kabaretowy umilał widzom chwile technicznych zmagań zespołów ze sprzętem - strasznie sympatyczna gaduła !!! ;-))) i nawet większości podobały się dowcipy o Saddamie ;-))), oraz Janek Cofała, który powściągał na ile mógł zapędy krasamówczo-oratorskie Siwego. Razem tworzyli zgrany duet trochę niczym Mann i Materna ;-))). Jednym z wielu zabawnych momentów była zapowiedź mających wystąpić za chwilę po Uli Kapale zespołów konkursowych:
"... a teraz laureaci konkursu zaśpiewają po dwa utwory...chyba...”
Port Pieśni Pracy zakończył się tradycyjnie jak przystało na imprezę żeglarską - wspólnym odśpiewaniem "Żegnaj nam dostojny stary PORCIE" - nomen omen, przez kilkudziesięciu wykonawców na scenie i około 600 osób na widowni... część osób chwyciła się za ręce i Muzyk oficjalnie zamknął festiwal. Rozbłysły światła - widownia - obraz rozpaczy sprzątaczek - tysiące chrupków rozrzuconych WSZĘDZIE, stos skórek od bananów i najważniejszy sukces Pereł i Łotrów - UŚMIECH na buziach publiczności przeplatany ze smutkiem, że to już koniec... ale smutek nie trwał długo - bo przecież już za kilka miesięcy jest jeszcze letnia edycja!!!
Uwagi krytyczne na temat festiwalu:
- Najpoważniejsza wynika z zakazu wnoszenia piwa na salę koncertową, który niestety stał się już normą na festiwalach i na to niewiele da się poradzić - PRZEPISY... ALE! - choć sala koncertowa sąsiadowała z salą, w której można było wypić zimne piwko - siedząc w "piwnej" nie było szans, żeby usłyszeć co się dzieje w "widowiskowej" - w przyszłym roku należałoby umieścić na sali piwnej jakiś głośnik tak, żeby spragnieni złocistego napoju nie tracili kontaktu (chyba, że ze zgoła innych przyczyn ;-))) ) z wydarzeniami na sali koncertowej i na scenie.
- Około 50 minutowe opóźnienie przy występach ostatnich zespołów - to akurat sprawa uciążliwa zapewne tylko dla wykonawców - publiczność raczej była zadowolona, że mogła się dłużej pobawić.
- Żal wielki ogarnął zespoły występujące ze organizatorzy nie powtórzyli jakże zacnego pomysłu z letniej edycji - z beczką piwa dla wykonawców - w zamian za to każdy artysta mógł się posilić wybornym bigosem, ale co stwierdzam ze smutkiem, to tylko marnie mógł być napojony jednym - góra dwoma piwkami i to jeszcze na kartki, które Muzyk jako ta "syrenka" rozdawał cichaczem według własnego uznania i - nie bójmy się tego stwierdzenia - niesprawiedliwie ocenianych zasług!!! (Konik dostał 4 kartki, a ja tylko jedną!)
- Brak informacji dla publiczności przy wejściu na salę widowiskową na temat kolejności wykonawców - z drugiej strony może koncert powinien być niespodzianką... jednak cześć widzów, która spragniona piwka musiała opuścić salę na chwilę - potem była niepocieszona, że przegapiła fragment koncertu swojego ulubionego wykonawcy - no cóż, niby ich strata, ale może z myślą o nich jednak warto wywiesić taką listę.
- Akustyk narzekał, że nie jest wystarczająco dobrze chroniony przed rozweselonymi widzami - co i raz ktoś szturchał jego drogocenny sprzęt.
Więcej uwag krytycznych nie słyszałem.
Jam to widział a com powiedział tom powiedział
Maciej Jędrzejko
Beata Ciszewska (nadworny fotograf "szanty.art.pl"), 04.02.2002 r.
|